sobota, 20 czerwca 2015

Rozdział 1 ,,I głębo­ki ukłon może wy­rażać brak sza­cun­ku, wys­tar­czy tyl­ko obrócić się tyłem."



    

    Podczas gdy Constantine konał na kamiennych ulicach miasta Derry jego jedyny syn pędził na czarnym rumaku pokonując lasy i rzeki. Tętent kopyt stał się muzyką dla uszu chłopaka, a ciche gaworzenie dziecka przypominało o zadaniu, które powierzył mu ojciec. Choć Ramis powoli tracił siły oraz toczył różowawą piane z pyska to i tak Henry za wszelką cenę próbował go popędzać. Chciał jak najszybciej znaleźć się u podnóża gór Jerys. Minąwszy liczne pagórki porośnięte wysokimi trawami, natrafił na drewniany dom. Wygląd budowli przypominał bardziej rezydencję niż nędzne chatki stojące w jego rodowitej wiosce. Podjechał do ganku ostro zatrzymując zwierze na rozsypanym żwirze. Zza drzwi wyłoniła się burza czerwonych jak ogień włosów, które idealnie współgrały ze szmaragdowymi oczami. Kobieta podbiegła do gościa podtrzymując dłońmi poły błękitnej sukni.
    -Kim jesteś chłopcze?- spytała, przyglądając się z zaciekawieniem zawiniątku leżącym w jego ramionach.-Czy to dziecko?- dodała, wyciągając ręce.
    Henry bez zastanowienia oddał niemowlę dumny, że podołał wyzwaniu. Rozejrzał się na boki i przez chwile pożałował tego iż nie może zostać w tym przytulnym miejscu na dłużej. Lecz w końcu strzelił lejcami, po czym ignorując krzyki wyruszył w drogę powrotna. Podróż minęła mu dość szybko, lecz to co ujrzał wjeżdżając na tereny uprawne swojej wioski było najgorszym z możliwych obrazów. W szare, zachmurzone niebo unosiły się kłęby dymu, a z chaty, w której mieszkał zostały tylko zgliszcza.
    Od tej pory nic nie było takie samo. Jedyną rzeczą jaka ponosiła go na duchu to świadomość, że jego siostra miała szanse na normalne życie. Istne szczęście dano mu na tamten dzień, bo trafił na małżeństwo bez potomków rodu. Loreen- albowiem tak zwała się nieznajoma pani- wraz z mężem Gregorem przygarnęli dziewczynkę z otwartymi rękoma, a dali jej na imię Annabeth.
    Mijały lata, dziecko dorastało ucząc się i bawiąc, aż w końcu pewnego dnia nadeszła jej siedemnasta wiosna. Ta chwila była jedną z ważniejszych w życiu przybranej córki państwa Ramzer. Już od samego rana stała przed lustrem przymierzając liczne ubrania oraz kolorowe trzewiki.
    -Wyglądam strasznie-stwierdziła unosząc kawałek zielonej sukni z jedwabiu.
    -Oh… skarbie wręcz przeciwnie, wyglądasz przepięknie-odparła Loreen wyłaniając się z pokoju obok.
    Jak zwykle odziana w bufiastą sukienkę z ciężkimi połami, którą sama własnoręcznie uszyła, podeszła do córki wolnym krokiem. Uśmiechnęła się zachęcająco i poprawiła niesforny loczek dziewczyny. Annabeth również podniosła kąciki ust robiąc pełny obrót o 360 stopni. Wybrała prosty strój pasujący do dziewcząt z miasta Derry, bo już od samego początku żywiła lekką niechęć do wyszytych przez matkę dzieł. Ta cała oficjalność kryjąca się w każdej misternie przeplecionej nitce dawała wrażenie dziwnej niecodzienności. Brunetka ukłoniła się do własnego odbicia, po czym cichym, arystokrackim głosem wypowiedziała kilka słów w języku charakterystycznym dla osad leżących za górami Jerys. Herum Nirat. Co oznaczało bądź pozdrowiony.
    -Ana!- skarciła ją matka, marszcząc przy tym gęste brwi.
    Dziewczynie nigdy nie pozwalano mówić po Othalijskiemu, aczkolwiek jak miała zaledwie 10 lat, ciekawa świata wybrała się na konną przejażdżkę, a celem jej podróży stała się kopalnia znajdująca się w głębi najwyższej góry Medör. Tam całkowicie nie świadoma napotkała pracujących niewolników, których pojmała służba królowej Jocelin i od tych kilku lat coraz bardziej interesuje się krajami północy. Jeszcze nigdy w swoim krótkim życiu nie odwiedziła Derry, ani nie poznała jej mieszkańców. Lecz z tego co słyszała od ojca Gregora ludność Othalji nazywano dzikusami bądź mieszańcami. Sama jednak miała inne zdanie na ten temat, ale niestety musiała się z tym kryć.
    -Loreen, Annabeth na watahę wilków powóz czeka. Jedźmy już!- krzyknął zniecierpliwiony mężczyzna.
    Dziewczyna minęła matkę przedtem ostatni raz ilustrując swoja sylwetkę, po czym skierowała się w stronę ganku. Dzień był słoneczny, a lekki wiatr dmący od zielonych, rozległych łąk przyjemnie ochładzał twarz. Brunetka zajęła miejsce niemal od razu zatracając się w swoich myślach.
    Droga była długa oraz wyczerpująca, szczególnie wtedy kiedy musieli zwalniać w lesie znajdującym się na terytorium królowej ze względu na ostatnie opady, które sprawiły, że grunt był strasznie grząski. Gdy tak jechali żółwim tempem wzrok Annabeth przykuło białe zwierze czające się wśród listowia pobliskich krzewów. Jego przenikliwe , niebieskie tęczówki bacznie obserwowały dwa kare rumaki. Na pierwszy rzut oka przypominał on potężnego, drapieżnego wilka, ale to niemożliwe. Przecież ten gatunek został wybity wiele lat temu pod przesądem, że niosą one śmierć i zgubę. Teraz można je spotkać po drugiej stronie gór w dzikich krajach, choć i tam są one rzadkością. Pogłoski mówią, że w Othalji oraz na Kever Hall zwierzęta te czczono i uznawano za święte.
    -Annabeth- zza myślenia wyrwał ją głos matki.
    Z trudem oderwała wzrok od obiektu obserwacji i wygładzając fałdy sukni spojrzała na poważną Loreen.
     -Jak dojedziemy na miejsce, proszę zachowuj się tak jak cię uczyłam, kiedy byłaś jeszcze mała. Wiesz o tym, ze zaprosiła nas sama królowa Jocelin i wstyd byłby gdybyś zachowała się niestosownie. Po zresztą może wpadniesz w oko kuzynowi naszej pani-odparła wyglądając przez okienko.
    Dziewczyna puściła słowa mimo uszu, lecz na chwilę popadła w zadumę. Wyobraziła sobie przystojnego księcia, przy którym budzi się co dzień rano. Westchnęła głośno i ponownie zainteresowała się widokami. Powóz przystanął pozwalając by Annabeth dokładnie przyjrzała się wysokiemu na 10 metrów murowi.
    -Zaraz będziemy!- krzyknął Gregor, ale szczęk podnoszonej ciężkiej kraty lekko go zagłuszył.
    Konie ruszyły z szarpnięciem, a brunetka z coraz większym trudem ukrywała rozpierającą ją od środka radość. Gdy tak jechali każda para oczu kierowała się w ich kierunku, w których gościło uznanie oraz ciekawość. Zastanawiała się czy życie na dworze królewskim to ciągłe hołdy i szacunek składany przez poddanych.
    Minęły zaledwie 4 minuty od wjazdu do miasta, a powóz ponownie zatrzymał się tym razem na dziedzińcu zamkowym. Drzwiczki otworzyły się wpuszczając do środka ciepły wiatr.
    -Witam serdecznie moich gości!- ostrożnie stawiając stopy na bruk dziewczyna usłyszała wesoły głos, ale oślepiające promienie słońca uniemożliwiły jej zidentyfikowanie osoby.
    -Oh…Loreen. Tak samo piękna i młoda!- kobieta znów krzyknęła tak głośno, że przyprawiła zgromadzonych o lekki ból głowy.
    -Wasza wysokość to zaszczyt być tu razem z tobą- odparł Gregor kłaniając się i muskając wargami dłoń królowej.
    -Jak zwykle skromny-zachichotała druga ręką zasłaniając czerwone jak krew usta.
    -A to pewnie jest wasza córka.
    Annabeth od razu uśmiechnęła się przyjaźnie i wyprostowała jak struna aby zrobić najlepsze pierwsze wrażenie. Jocelin podeszła do niej chwytając jej podbródek i oglądając twarz ze wszystkich stron.
    -Niesamowite. Ta aksamitna skóra i te wspaniałe oczy-zachwyciła się.
    W tym momencie nikt nawet nie pomyślałby, że Pani miasta Derry mogłaby komuś coś zrobić. Wyglądała tak niewinnie, a ekscytacja, którą okazywała równała się z ekscytacja małego dziecka, gdy dostało kawałek porządnego jedzenia.
    -Ma już męża?- spytała nagle przenosząc wzrok na matkę dziewczyny.
    -Nie jeszcze nie myśleliśmy o wydaniu-przyznała.
    -No to pomyślcie o tym! Szkoda marnować taka urodę na tym waszym odludziu. Zawsze powtarzałam, że z tej waszej przeprowadzki nic dobrego nie wyniknie-wyrzuciła ręce w niebo i pokręciła głową.- Dobrze… nie przedłużajmy i chodźmy cos zjeść-dodała po chwili, po czym gestem wskazała potężne otwarte drzwi prowadzące do wnętrza zamku.
    -A ty Henry zawołaj mieszańca i powiedz mu, aby zabrał konie.
   Na dźwięk słowa „mieszaniec” brunetka ożywiła się rozglądając dookoła. Od małego intrygowała ją ludność Othalji, a szczególnie teraz, kiedy dowiedziała się, że jeden z nich jest na tym samym dworze co ona. Odnalazła wśród służby chłopaka, do którego zwracała się królowa. Miał czarne jak heban włosy i lekki zarost, a jego baczne spojrzenie było utkwione w twarzy Annabeth.
    -Kochanie nie zostawaj w tyle-mruknął jej do ucha ojciec popychając lekko w stronę kamiennych schodów.
   Podskoczyła trochę przestraszona, bo w głębi serca poczuła jakby coś się w niej obudziło. Jakiś instynkt podpowiadający, żeby później porozmawiała z nieznajomym. Lecz chyba bardziej tym co nie dawało spokoju był sposób w jaki na nią patrzył.


---------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Kochani mam nadzieje,ze was nie zanudziłam. Bardzo proszę o pozostawienie komentarza z opinia z góry dziekuję i do nastepnego :*

czwartek, 4 czerwca 2015

Prolog


    Nasza historia ma swój początek wiele, wiele lat wstecz. Spróbuję was zabrać w niesamowitą przygodę do czasów bez elektryczności i telefonów komórkowych. Zamiast tego na tronie zasiada władca, a piękne damy przechadzają się po kamiennych korytarzach zamku.
    W małej wiosce na północy Anglii, gdzie słońce bardzo rzadko gości, przed drewnianą, nędzną chatką stał siedmioletni chłopiec. Swoimi drobnymi rączkami kurczowo trzymał końcówkę swojej koszulki, którą można by nazwać łachmanem. Jego ciemne oczy bacznie obserwowały każdy nawet najmniejszy ruch w okolicy. Podskoczył przestraszony, gdy drzwi za jego plecami otworzyły się z głośnym skrzypnięciem.
    -Henry-odezwał się wysoki mężczyzna.
    Constantine był głową rodziny. Osobą, która zazwyczaj chodziła uśmiechnięta, promieniowała radością. Teraz miał zmartwiony wyraz twarzy, a jego czarne jak heban włosy posklejały się od potu. Uklęknął przed chłopcem przygryzając wargę i złapał go za ramiona.
    -Nie ważne co się stanie, nie wchodź do środka. Stój tu na straży i wypatruj patrolu królewskiego-odparł gładząc jego równie ciemną czuprynę.
    -Co z mamą?- spytał swoim cieniutkim, dziecięcym głosikiem.
    -Jest dobrze, czuwa nad nią ciotka Ingrid. Już nie długo będzie po wszystkim.
    Chłopczyk pokiwał głową odprowadzając wzrokiem ojca. Zapadła przerażająca cisza, która aż przyprawiała o dreszcz. Cisza, która mogła zwiastować istną burzę w ich życiu. Nawet ptaki umilkły, kiedy powietrze przeszył przerażający krzyk. Henry skrzywił się zatykając uszy, ale po chwili przypominając sobie słowa mężczyzny rozejrzał się na boki. Droga wiodąca przez środek wioski była pusta, nie było widać żadnej żywej duszy. Powoli opuścił spocone ręce, wytarł je o spodnie, po czym spojrzał na górującą w oddali wierzę zamkową. Od zawsze odkąd pamiętał zastanawiał się jak to jest przechadzać się po kamiennych korytarzach, spać na miękkich łożach oraz mieć wszystko czego zapragniesz.
    Drewniane drzwi ponownie się otworzyły wyrywając go zza myślenia. Lekko przestraszony spojrzał za poszarzałą twarz ojca. Constantine oparł się plecami o ścianę chaty i osunął na ziemię. Po jego policzku spłynęła pojedyncza łza.
    -Masz siostrę… a nawet dwie- odparł drżącym głosem.
    Podciągnął kolana i objął je ramionami próbując zniknąć? Zapomnieć o tym co się wydarzyło? W tych czasach podczas rządów królowej Jocelin narodziny dwóch dziewczynek oznaczały ich śmierć. We  wsiach płeć piękna nie była potrzebna. Wystarczył syn, który z czasem przejmie dobytek i będzie pracował przez całe dnie w polu. To mężczyzna był przyszłością całego kraju, to on mógł walczyć na wojnie i dbać o rolę. W innym przypadku dziecko było zbędnym balastem.
    -Tak nie może być-mruknął podrywając się na równe nogi.-Henry idź do stajni i weź najsilniejszego konia jakiego mamy.
    Chłopiec uśmiechnął się lekko i pobiegł ile sił w nogach. Od razu jego uwagę przykuł Ramis. Piękny czarny koń, który aż rwał się do galopu. Bez zastanowienia wskoczył na grzbiet i wrócił w stronę domu. Przed chatką czekał już na niego roztrzęsiony ojciec trzymając w rękach małe zawiniątko.
    -Weź ją i jedź jak najszybciej potrafisz. Nie oglądaj się za siebie choćby nie wiem co. Znajdź jej dom-powiedział wręczając mu niemowlę.


    Siedmiolatek otworzył usta by wypowiedzieć kilka słów, lecz zwierzę ruszyło spłoszone. Mężczyzna nabrał powietrza w płuca i sam ruszył w stronę miasta z drugim dzieckiem. Dziewczynka miała piękne błękitne oczka, które powoli otwierały się i zamykały. Na samą myśl o tym, że nie będzie mógł widzieć tego jak dorasta, jak się wszystkiego uczy żołądek zmniejszył mu się do rozmiaru małej mandarynki. Zacisnął zęby i ruszył pędem przed siebie, albowiem droga do Derry była długa i kręta. Gdy zdołał pokonać okoliczne pola uprawne rozciągające się na kilkunastu hektarach dotarł do bramy, gdzie prześliznął się zwracając na siebie uwagę stojących strażników. Żelazne zbroje zabrzęczały, kiedy wszyscy rzucili się w pogoń za intruzem i mogło by się wydawać, że życie Constantina oraz jego małej córeczki było przesądzone. Ale nie chciał by jego dziecko zginęło od ostrych mieczy. Jednym szybki ruchem przewrócił mały drewniany stragan z owocami, by opóźnić służbę, a sam ukrył córkę w szczelinie pomiędzy tawerną i zakładem rzemieślniczym. Odbiegł parę metrów dalej, po czym jego pierś przebiło ostrze plamiąc przy tym szary bruk ulic.